Zacznę z grubej rury, tak bez „dzień dobry” czy „drogi Czytelniku”. W końcu pracuję w branży stalowej, tu się nikt z nikim nie cacka. Dodatkowo czuję się do tego upoważniona przez miejsce we wszechświecie w którym wyrzucił mnie kiedyś los – o własnych siłach dotarłam tu gdzie teraz jestem. Bez jakiejkolwiek wiedzy o właściwym odżywianiu, profilaktyce antyrakowej, znając jedynie zasadę „byle szybko, tanio i dużo”. Dziś moja dewiza brzmi : „Bądź gość nie śmieć – przecież jesteś tym co jesz!”. Widząc zawartość koszyków z zakupami 90% ludzi spotykanych w sklepach mam ochotę zapytać wprost jak bardzo ich pogięło… Czy to dla teściowej, wroga czy kogo zamierzają faszerować tą chemią… Obserwuję osoby mające po 10 produktów w koszyku ale ani jednej zdrowej, pożywnej rzeczy. Przyszłe ofiary naturalnej selekcji… Ale zacznijmy od początku:
Poniedziałek jakieś 10 lat temu:
1. Śniadanie – brak;
2. Drugie śniadanie – drożdżówka z supersamu;
3. Obiad – Kebab w bułce z Siuxa za 5,9 (luksus!); 4. Kolacja – to co akurat udało się kupić po pracy w drodze do domu – marnej jakości parówy za 4,9/kg., bułki z Żabki. W kolejnych dniach zmiany z obiadem – pulpety ze słoika lub fasolka po bretońsku, też słoikowa. W międzyczasie tony czekolady, batonów, chipsy, kilka papierosków dziennie.
W weekend pojawiał się czas na śniadanie (tak koło południa) – chleb z Żabki z pasztetem z pieczarkami za złoty dwadzieścia lub z żółtym serem jeśli akurat dało się kupić taki za mniej niż dychę za kilogram, drugi posiłek dopiero po zmierzchu – jak dobrze poszło to trafiły się kotlety z ziemniakami i surówką (ta ostatnia koniecznie gotowa z marketu). Choroby – średnio co 3-4 tygodnie porządne przeziębienie lub grypa.
Poniedziałek 5 lat temu (w tym okresie byłam już niepalącą mamą):
1. Śniadanie – w domu nic, trzeba przecież wstać przed szóstą, zrobić kanapki do pracy, wyprasować koszulę i naszykować córkę do przedszkola (dla niej płatki czekoladowe z mlekiem z kartonika UHT 0,5% bo tańsze); jeśli tylko udawało się dotrzeć do miasta w którym pracuję przed 7.00, lądowałam w pierwszej kolejności na stacji Orlen nieopodal biura. Przez cały dzień z kosza na śmieci pod biurkiem wystawały papierki po dwóch hot-dogach i kubek po kawie.
2. Drugie śniadanie – kanapki z domu. Pasztet, żółty ser, koniecznie w asyście margaryny, bo najłatwiej rozsmarować o poranku, szynka z marketu. Do smaku ukochany ketchup. W międzyczasie kolejna kawa lub dwie, bez Snickersa, Twixa lub drożdżówki nieprzyswajalna.
3. Obiad – od kiedy na świecie pojawiła się córka, obiad musiał jako tako wyglądać. Sporadycznie słoiki, częściej własne karminadle, kotlety z piersi kurczaka, kurczak w potrawce, pieczona karkóweczka (koniecznie z sosem z paczki), smażone w tłuszczu pałki z kurczaka – do tego ziemniaki lub pyzy wraz z gotową surówką z marketu. Picie takie jak dzieciaki lubią najbardziej – kolorowe soki, cola, na potęgę gazowane napoje…
4. Kolacja – dojadanie resztek po kanapkach córki… Każdy większy stres odreagowywałam na paczce chipsów. W weekend „królewskie śniadania” – na stole półmiski z dwoma rodzajami żółtego sera, skrojonym pomidorem, ogórkiem, dwa lub trzy rodzaje szynki, do tego na ciepło parówki lub biała kiełbasa, wszystko marnej jakości, byle by cena była przyzwoita; na obiad co weekend ten sam schemat – w piątek obowiązkowo golonka, piwo lub dwa; w sobotę spaghetti z paczki, koniecznie z piwem; w niedzielę zapiekanka z resztek z całego tygodnia.
ŚNIADANIA OBECNIE. Wstaję pół godziny wcześniej niż kiedyś. Od września do kwietnia każdy pierwszy posiłek jest częściowo na ciepło – gotowane jajko lub parówki (tylko z zawartością mięsa powyżej 97%) czy jajecznica (jajka za 70 groszy kupowane od Pani hodującej kury dwie ulice dalej), tylko na maśle. Kolejnego dnia omlet dla urozmaicenia – mleko które stosuję ważne jest maksymalnie 4 dni i kosztuje prawie 4 złote za litr (w szklanej butli – smakuje jak mleko a nie napój mleczny o stalowym posmaku i nie mam na nie nietolerancji). Do tego chleb na zakwasie wieziony z Leszna lub kupiony w regionalnej budce – 5 zł za pół bochenka (czuję się syta po jednej kromce, bez ulepszaczy i cudów, takie pieczywo nie pachnie intensywnie nawet gdy jest świeże). Pomidor pachnący i smakujący jak pomidor. Biały twaróg, też regionalny. Szynka z indyka pieczonego w niedzielę samodzielnie w piekarniku bez tłuszczu (w maślance z czosnkiem lub w ziołach prowansalskich, czas przygotowania 10 minut, reszta robi się sama). Ketchup – tylko z Międzychodu. Jest drogi ale rozumiem cały skład wypisany na etykiecie (w przeciwieństwie do innych bardzo popularnych marek). Ulubione płatki córki – stoją na najwyższej półce gdzie sięga tylko Tata – awaryjnie w trakcie moich delegacji pomagają bezstresowo przygotować poranną wyprawę do szkoły i pracy. Latem śniadania są chłodzące – sezonowe owoce z płatkami owsianymi i jogurtem. Syte, pysznie wyglądające i dające dużo energii, podobnie jak smoothie – zmiksowane wariacje pomarańczy, mango, banana i nasion chia (wyciągnięcie blendera z szafy to operacja mniej czasochłonna niż się komukolwiek wydaje!).
DRUGIE ŚNIADANIE – zawsze domowe. Córka zabiera do szkoły pieczywo z domowymi przetworami – powidła lub dżem malinowy robię sama, dżem wiśniowy w tym roku skradliśmy babci, chyba nawet się ucieszyła . Ukochany – wróg publiczny wszelkiej „zielonki” (bo przecież gdyby to było dobre to by to króliki na polu zjadły) – był tak długo męczony i torturowany, że w końcu uznał, iż w kanapkach najbardziej smakuje mu roszponka (tradycyjne sałaty, jarmuż czy rukola nie przeszły). Dodaję ją więc obowiązkowo do każdego zestawu. Do tego dobry pomidor i domowa szynka, w dni gdzie na śniadanie w domu jest parówka, do kanapki idą gotowane jajka… Koniecznie z dobrym masłem! Czasem pasztet z „Dziada Pradziada” kupowany w sklepiku przy Tesco – skład to przyprawy które znam i mięso, zero chemii (39 zł za kilogram). W śniadaniówkach praktycznie zawsze jest owoc – ostatnio furorę robią śliwki, ale za chwilę wrócimy do bananów i jabłek. Takie posiłki sprawiają, że nie czujemy już potrzeby zatrzymywać się gdziekolwiek po hot-doga…
OBIADOKOLACJA – spotykamy się późnym popołudniem lub wieczorem ostatni raz aby wspólnie zjeść posiłek. Już wtedy nigdzie się nie spieszymy, siedzimy, rozmawiamy, jemy po woli. Na stole królują rozmaite potrawy, nie tylko kurczak. Makaron z pesto z bazylią i migdałami, zupa krem z własnoręcznie przecieranych pomidorów podsmażonych na oliwie z oliwek (tłoczona na zimno); dyniowa z czosnkiem, marchwią i batatem (zapasy przetartych pomidorów i dyni na zimę mam już gotowe w słoikach); latem chłodnik lub zupa owocowa; raz na dwa tygodnie pieczona w jabłkach kaczka lub „stejki” z grilla elektrycznego – z fasolką zieloną, kukurydzą lub domowymi buraczkami. Kotlety drobiowe goszczą rzadziej, podajemy je teraz z kaszą gryczaną z jogurtem i brokułem gotowanym w małej ilości wody lub w parowarze. Podobnie pałki z kurczaka – opiekam je bez tłuszczu w naczyniu żaroodpornym w piekarniku i podaję z domowymi zaprawami, np. ogórkami w curry. Jak mamy ochotę na gołąbki lub fasolkę po bretońsku – robimy je w 100% sami. Popijamy sokiem z świeżo wyciskanych owoców – grejpfrut, pomarańcza (po pół kg każdego z owoców, koszt 5 zł a jakość napoju jest nieporównywalna), choć głównie sięgamy po wodę (staramy się kupować tę w szklanych butelkach) i herbaty. 95% żywności przejadamy na bieżąco – nie ma potrzeby w niedzielę robić zapiekanek z resztek. W weekend pozwalamy sobie na alko – ale to już nie jest chemiczne kampanijne piwo za 1,79 ani wino za 7,99. Królują piwa z niszowych browarów, winko od znajomego z domowej produkcji. Choroby – katar trwający 3 dni (!!!) raz na dwa miesiące.